Chesterton
Dla idei
Ilekroć napotykamy odmienne obyczaje, czy to dobre, czy złe, zazwyczaj popełniamy istotny błąd. Nie zastanawiamy się ani nie dbamy, z jakich religijnych wierzeń te obyczaje muszą wynikać. Wiele się dziś mówi o „szacunku” dla innych religii, ale rzeczywisty szacunek dla religii polega na tym, by traktować ją właśnie jak religię – to znaczy by zadać sobie trud i dowiedzieć się, jakie są jej doktryny i jakie z nich wynikają konsekwencje. Niestety, współczesna tolerancja jest bardziej ślepa i głucha od nietolerancji. W dawnych czasach władze religijne przynajmniej definiowały herezję, zanim ją potępiły, i czytały książkę, zanim rzuciły ją na stos. My zaś wołamy do mormona czy muzułmanina: „Nieważne w co wierzysz – pójdź w me ramiona!”. Na co on, rzecz jasna, odpowiada: „Ale dla mnie jest ważne, w co wierzę, a ty lepiej pilnuj własnych spraw”.
Szkolna nauka historii jest tak powierzchowna i jałowa właśnie za sprawą tego ciasnego założenia, że nie należy wspominać o teoriach teologicznych. Angielskie wojny parlamentów i purytanów nie będą miały dla nas żadnego sensu, jeśli nie zrozumiemy, że kalwinizm jawił się tamtym ludziom jako absolutna metafizyczna prawda, niepodważalna i niezastąpiona, jedyna, dla której warto żyć. Ani w ząb nie pojmiemy kolejnych krucjat ani normańsko-andegaweńskich sporów dynastycznych, jeśli podręcznik pominie milczeniem, że ówcześni ludzie, przy wszystkich swoich wadach, byli zapalonymi wyznawcami doktryny, dyscypliny i tradycji katolickiej. A jednak czytałem już współczesną historię purytanów, w której ani razu nie padło nazwisko Kalwina; równie dobrze można by pisać dzieje Żydów, nie wspominając ani słowem o Abrahamie i Mojżeszu. I nigdy jeszcze nie było mi dane przeczytać popularnej historii Anglii, która dawałaby choć mgliste pojęcie, za sprawą jakich ludzkich motywacji Anglia pokryła się opactwami, a w Palestynie załopotały sztandary krzyżowców. Historycy, jak się zdaje, zupełnie stracili z oczu dwa ważne fakty – po pierwsze, że siłą sprawczą ludzkich działań są myśli i idee; po drugie, że w takim razie warto by odkryć, na czym się one zasadzają.K. Chesterton Obrona człowieka, Warszawa 2008, s. 307-308
Dogmat i przesąd
Główny argument na rzecz naszej mglistej areligijności głosi zwykle, że areligijność chroni nas przynajmniej przed fanatyzmem. Lecz nawet to nie jest prawdą. Wręcz przeciwnie, w takich warunkach fanatyzm rośnie i wciąż się odnawia, napędzany właśnie jej siłą. Jest to zjawisko tak ciekawe i tak autentyczne, że poproszę czytelnika, by poświęcił mu chwilę uwagi.
Są tacy, którzy nie lubią słowa „dogmat”. Tak się dobrze składa, że mają oni wolność wyboru, więc mogą wybrać alternatywę. Są dwie rzeczy, i tylko dwie, na których opiera się ludzki sposób myślenia – jedną z nich jest dogmat, a drugą przesąd. Wieki średnie były epoką racjonalną, okresem dogmatów. Nasz wiek, w najlepszym razie, jest epoką poetycką, czyli okresem przesądów. Dogmat to konkretne twierdzenie, przesąd – to mgliste zalecenie. Teza, że wolno jeść wołu, ale nie wolno jeść człowieka, to dogmat. Teza, że wszystkiego należy jeść jak najmniej, to ogólna wskazówka, czyli przesąd; można to również nazwać stereotypem lub ideałem. Problem w tym, że ogólny kierunek jest zawsze bardziej oderwany od życia niż konkretny plan. Wolałbym mieć mapę okolicy Brighton, choćby najbardziej archaiczną, niż mętną dyrektywę, że mam gdzieś po drodze skręcić w lewo. (…)
To prawda, że wiara jednoczy, ale prawdą jest również to, że jednoczy nawet odmienność wiary – dopóki jest to wyrazista, jasna odmienność. Granica też potrafi łączyć. Niejeden wspaniałomyślny muzułmanin i rycerski krzyżowiec byli sobie bliżsi w swoim dogmatyzmie niż dwóch zbłąkanych agnostyków, uczęszczających do modernistycznej kaplicy. „Mówię, że Bóg jest jeden” i „Mówię, że Bóg jest jeden, lecz w trzech Osobach” – to może być początek porządnej, dyskutanckiej, męskiej przyjaźni.
K. Chesterton, Obrona człowieka, Warszawa 2008, s. 127-128
Sto powodów, by nie kiwnąć palcem
Kiedy na morzu, kilkaset jardów od brzegu, ma się rozbić statek, miłosierdzie jest kłopotliwe i ryzykowne, bo oznacza, że trzeba pośpieszyć z praktyczną, a nawet naukową pomocą. Jeśli mam serce na dłoni, muszę mieć głowę na karku, żeby wyznaczyć trajektorie rac, oszacować siłę pływów i obliczyć liczbę szalup. Lecz jeśli moje serce zamyka się przed ludzką biedą, mogę otworzyć głowę na wszelakie idee wolnomyślicielskie, wyzwolone i spekulatywne. Mogę przemawiać językiem dowolnej spośród tych wiar dla niewierzących, które służą człowiekowi do tego, aby ciągle uchylać się od odpowiedzialności istoty Bożej.
Mogę, na przykład, powiedzieć za islamem, że wszystkim rządzi przeznaczenie i że statek był skazany na katastrofę jeszcze zanim świat został stworzony. Mogę powtórzyć za co okrutniejszymi poganami, że kontakt z cudzym nieszczęściem przynosi pecha. Mogę stwierdzić, jak nowoczesny ewolucjonista, że jeśli wszystkie słabe statki się rozbiją, mocne statki dostaną całe morze dla siebie i będą mogły lepiej wykonywać swe znakomite dzieło. Mogę oznajmić, jak nowoczesny anarchizujący egoista, że moja osobowość, wolna i dumna, jest ważniejsza niż jacyś tam ginący marynarze. Mogę westchnąć, jak nowoczesny pesymista, że śmierć to stanowczo najlepsze, co mogło im się było przytrafić. Mogę oświadczyć, jak teozof czy neobuddysta, że utonięcie to oczyszczająca kara za coś, co każdy z nich zrobił w poprzednim życiu, i że byłoby okrucieństwem, gdybyśmy udaremnili im przejście do następnego, wyższego wcielenia. Mogę, jak materialista, wyrazić pogląd, że skoro jedyne, co istnieje, to materia, marynarze muszą utonąć, no bo muszą. Albo też, jak wyznawca Christian Science, mogę uznać, że skoro jedyne, co istnieje, to duch, marynarze nie mogą utonąć, jeśli sami naprawdę nie będą tego chcieli.
Wszystko to mogę wygłosić z łatwością i elokwencją, jak dowolne inne słowa, które przechodzą człowiekowi przez gardło. Na to, że każde z tych twierdzeń jest kłamstwem i przeklętą herezją, istnieje jeden tylko dowód – lecz jest to dowód rozstrzygający. Otóż, choć są to poglądy tak różnorodne i rozbieżne, wszystkie w gruncie rzeczy sprowadzają się do tego, żeby nie ratować statku. Wskazują sto powodów, sto sprzecznych powodów, żeby nie wystrzeliwać rac i nie wysyłać szalup.
W ten oto prosty sposób można wyjaśnić, czemu chętnie się dziś przywołuje wszystkie religie poza chrześcijaństwem. Ludzie kształtujący modę, zwłaszcza ci bardzo zamożni, przetrząsają każdy skrawek Tybetu i każdą szczelinę w Himalajach, żeby znaleźć jakąś wiarę, która da im spokój ducha.
To przynajmniej stanowi autentyczny hołd dla chrześcijaństwa, bo pokazuje, że nawet pod postacią schizm i sekciarskich wypaczeń wciąż jest ono wystarczająco chrześcijańskie, by budzić w takich ludziach niepokój. Niesamowite i złowrogie są te oferty nowych, modnych i opływających w dostatki religii, twierdzących, że potrafią zapewnić całkowite i samoistne szczęście. I rzeczywiście, fałszywe religie przynoszą duchowy komfort, lub przynajmniej dostarczają powodów do komfortu. Lecz prawdziwy Kościół Boży można poznać po tym, że przynosi udrękę – udrękę zwaną sumieniem, a przede wszystkim udrękę zwaną współczuciem.
K. Chesterton, Sto powodów, by nie kiwnąć palcem, Za: Tenże, Obrona człowieka, Warszawa 2008, s. 93-95
Tolerancja
Jestem w stanie przyswoić sobie ideę, że powinniśmy okazywać tolerancję wobec innych osób. Od biedy rozumiem postulat, by nie palić nikogo na stosie, nawet wyznawcy teozofii, i nikogo nie pozbawiać praw obywatelskich, nawet skrytobójcy. Nie rozumiem jednak, z jakiego powodu mielibyśmy przyznawać tę ludzką świętość również poglądom jako takim, ani czemu miałbym szanować jakiś paskudny pogląd tylko dlatego, że zagnieździł się w czyjejś głowie. Moim zdaniem okazuję całkowicie wystarczający humanizm, jeśli opieram się pokusie, by rozbić czyjąś głowę i wytrząsnąć z niej to paskudztwo.
(…) W gruncie rzeczy szanujemy cudze poglądy tylko wtedy, gdy jest w nich coś dobrego, a nie za to, że są cudze i szczere. Inaczej mówiąc, uczciwy człowiek musi respektować inne religie, bo widzi w nich elementy swojej własnej religii – czyli swej własnej najpełniejszej wizji prawdy. Szanuję konfucjanistów za to, że z rewerencją odnoszą się do starców, bo moja religia też zawiera taki obowiązek. Szanuję buddystów za to, że są dobrzy dla zwierząt, bo moja moralność też mi to nakazuje. Szanuję muzułmanów za to, że uznają ideę sprawiedliwości, bo sam też ją uznaję. Lecz nie zamierzam z tego powodu podziwiać chińskich tortur, choć są stosowane ze szczerym zapałem, hinduskiego pesymizmu, choć jest pełen niekłamanej beznadziei, ani islamskiej pogardy dla kobiet, choć jest to pogarda głęboka i autentyczna. I w ten oto sposób wracamy do tej jaskrawej prawdy, której świat współczesny unika jak ognia. Musimy sami posiadać wyraziste poglądy, choćby po to, żeby mieć możność porównania. Musimy sami wyznawać jakąś wiarę, choćby po to, żeby naprawdę szanować cudzą. Nawet jeśli chcemy po prostu cenić wszystko, co jest dobre w różnych ludzkich kultach, musimy sami coś czcić — bo nie będziemy wiedzieli, co cenić.
G. K. Chesterton, Tolerancja, Za: Tenże, Obrona człowieka, Warszawa 2008, s. 6 i 9