Vittorio Messori
Vittorio Messori
O współczesnej kulturze
„Prawdziwy” kulturalny człowiek (…) jeżeli już zainteresuje się maryjną problematyką, to raczej ze względu na etnologiczny wymiar zjawiska lub jego niezwykle ciekawy aspekt socjologiczny. Może też chcieć się dowiedzieć czegoś na temat pielgrzymek i przynależności społecznej ich uczestników, albo też odkrywać, skąd wzięły się pewne maryjne zwyczaje i inne związane z kultem ciekawostki. Ten „prawdziwy” intelektualista może też zechcieć się popisać swoją erudycją, wykazując związki kultu maryjnego z religiami przedchrześcijańskimi lub zagłębić się w lekturę psychoanalitycznych tekstów, które mówią o „głębokich potrzebach” i „nieświadomych popędach” „patologicznych” wyznawców Dziewicy. A wszystkie te działania odbywają się pod przykrywką naukowości, która wyklucza choćby śladową wiarę u autorów tych dociekań, ponieważ na miano „intelektualistów” zasługują wyłącznie obiektywni obserwatorzy.
Wygląda więc na to, że Maryja to temat „niekulturalny”, a setki tysięcy książek, które o niej napisano, krążą gdzieś po religijnym getcie (…) problem ten dotyczy całej literatury chrześcijańskiej. A w szczególności książek pisanych przez chrześcijan i dla chrześcijan.
(…) Czy warto jednak się żalić? Wielu wierzących uzna, że tak. Niektórzy dojdą nawet do wniosku, że mamy do czynienia ze spiskiem gnostyckiego laicyzmu lub racjonalistycznego materializmu, których celem jest eliminacja wiary katolickiej. Pozostali wierni, w obawie przed „odrzuceniem” ze strony niewierzących, nie traktują całej tej religijnej, a szczególnie maryjnej literatury zbyt poważnie i w rezultacie wytwarzają w sobie kulturalny kompleks niższości.
Mamy tu do czynienia z poważnym nieporozumieniem, które chcielibyśmy teraz wyjaśnić. Podjęcie takiej próby jest rzeczą naprawdę ważną: błędne postrzeganie chrześcijaństwa może doprowadzić do jego wypaczenia. Co to oznacza? Krótko mówiąc to, że w wierze liczy się przede wszystkim „kultura świętości”, która ma niewiele wspólnego (lub też nic nie ma wspólnego) z kulturą świadomie pogardzającą wszelkimi zewnętrznymi oznakami religijności.
A rzecz ma swe źródło w dosyć już odległej przeszłości. Określany mianem oświecenia osiemnastowieczny prąd kulturowy dążył do jednego tylko celu: by religię zastąpiły polityka i kultura. Przy czym to ostatnie pojęcie stało się równoważne z edukacją. Tak pojmowana kultura stała się czymś w rodzaju religii, a głoszący ją profesorowie (którymi zwykle byli intelektualiści) pełnili funkcję nowych kapłanów, którzy zajęli miejsce księży.
Nowego znaczenia nabrał termin katedry uniwersyteckiej (oraz termin profesora kierującego katedrą): nie zapominajmy, że katedra, oznaczająca główny kościół diecezjalny, była miejscem, w którym swe nauki głosili biskupi. Teraz nauczaniem zajmowali się wspomniani profesorowie. Wiarę zastąpiła erudycja, miejsce seminarium zajęło kolegium uniwersyteckie, podręcznik zastąpił brewiarz, a rolę summy teologicznej pełnić miały teraz naukowe i techniczne encyklopedie, które swe powstanie zawdzięczają właśnie tym oświeceniowym intelektualistom.
Nikogo nie powinien dziwić fakt, że przemiany te doprowadziły w końcu do deklasacji literatury religijnej i zmusiły ją (a zwłaszcza jej „pobożnościowy” nurt) do subkulturowej ucieczki. Poza obrzeża zepchnięto twórczość, która została skierowana do wierzących i która, poruszając się w wymiarze wiary, nie miała nic wspólnego z erudycją i ludzką wiedzą. Przynajmniej z tą ludzką wiedzą, która nie dopuszczała nawet hipotezy o istnieniu Boga. Pozbyto się więc pisarstwa zrywającego z wolnomyślicielstwem mniejszości ukrytej do tej pory w cieniu niechcianych i zwalczanych ideologii.
Vittorio Messori, Opinie o Maryi. Fakty , poszlaki, tajemnice, Warszawa 2007, s. 115-117
„Pyszniący się i „władcy o których mówi Magnificat i których Bóg „rozprasza” i „strąca”, to nie są jedynie ludzie mający władzę polityczną i ekonomiczną. Choć wielu tak właśnie uważa. A przecież nie tylko kapitaliści i politycy mogą być uosobieniem antyewangelii. Również ludzie kultury (których katolicy często uważnie, a czasami wręcz nabożnie słuchają) przepełnieni są „pychą” która wywodzi się z „mocy” intelektualistów i akademickich luminarzy i która wyraża się chociażby tym poddańczym stosunkiem mediów wobec laureatów Nagrody Nobla.
Czy więc powinniśmy przeciwstawić się dominującej kulturze i czy mamy teraz odrzucić książki pisane „według świata” i zachować jedynie pouczające, pobożnościowe i duchowe dzieła? Oczywiście, że nie. Powinniśmy natomiast na nowo odkryć podstawową zasadę katolicyzmu, która nie opiera się na alternatywie wyrażającej się łacińskim zwrotem aut-aut, lecz jest koniunkcją zapisywaną jako et-et. Katolicyzm to połączenie przeciwieństw, to synteza, to współistnienie tego, co się wzajemnie wyklucza. Nasz wybór to nie „albo religia, albo nauka” lecz „i nauka i religia”; nie „albo wiara albo rozum”, ale „i wiara i rozum”; nie „albo kultura uniwersytecka, albo katechizm”, tylko „i kultura i katechizm”; nie „albo akademik, albo święty” lecz „i akademik i święty”, i tak w nieskończoność.
A wracając do Maryi, która najbardziej nas tu interesuje: kto powiedział, że lektura podręczników czy jakichś innych świeckich tekstów ma nam przeszkodzić w zagłębianiu się w religijny traktat, w medytacje czy jakąś inną książkę na temat duchowości? Kto twierdzi, że bywanie – szczegółlnie, gdy jest ono obowiązkiem – w miejscach, gdzie rodzi się „mądrość według świata” wyklucza odmawianie różańca lub pielgrzymkę do sanktuarium? Dzieje świętości w ostatnich dwóch wiekach obfitują w przykłady kobiet i mężczyzn, którzy potrafili połączyć obie te sfery. W najnowszej historii świętymi i błogosławionymi często zostawali szanowni profesorowie i inne doskonale wykształcone osoby. Często też te właśnie osoby odczuwały pragnienie zagłębienia się w tę bogatą literaturę religijną, aby poznać tę, którą „błogosławić będą wszystkie pokolenia”.
Tamże, s. 119